Powroty
W Amsterdamie spędziliśmy 3 dni bardzo bardzo sympatycznie :)
Ale co warte opisania to nasz powrót z Amsterdamu do domu, który był chyba jednym z dziwniejszych jakie do tej pory nam się przydarzyły.
Najpierw całą Holandię przejechaliśmy polskim TIRem, a właściwie TIRami, bo jechaliśmy pojedynczo w dwóch tej samej firmy, żeby nie mieć czasem problemów z policją jadąc jednym kamionem w 3 osoby. Okazało się, że Panowie nie należą do najgrzeczniejszych kierowców :P Wracali z Anglii. Kombinowali na tyle, że jeden był już za kółkiem 31 godzin... ale to nic. Jadąc w tamtą stronę przemycał papierosy, złapali go i ma do zapłacenia 6.000 pln (albo funtów...) kary. Drugi z kolei już po jakichś odsiadkach... z karami do zapłacenia na ponad 200.000pln broni się prawnikami w 4 krajach europy... nawet raz zjechaliśmy z autostrady, bo jechał zapłacić jakiemuś człowiekowi za przetłumaczenie papierów na niemicki, dla jego niemieckiego prawnika...
Jeden przewoził 52’’ telewizory i 15’’ monitory, więc umówili się, że o 7:00 kiedy nikogo nie będzie na bazie podjadą busem i kilka sobie... „myk”.
No nic. Dojechaliśmy z nimi do Polski za Świecko, później z miłym człowiekiem prowadzącym TIRa, który był zupełnym przeciwieństwem tych poprzednich do Świebodzina ... i tu się zaczęło :D.
Mieliśmy do wyboru:
a) jechać do Poznania, wydostawać się stamtąd na wylotówkę (a Poznania nie znamy) i prosto do Trzebnicy
b) jechać na Zieloną Górę...
Wybraliśmy opcję B... poźniej żałowaliśmy :)
Najpierw chcieliśmy pieszo przejść Świebodzin żeby dostać się na wylot (obwodnicą iść nie chcieliśmy - raz, że dalej, dwa że mniej bezpiecznie). Trochę się pogubiliśmy więc spytaliśmy policjantów w radiowozie jak tam dojść... a że Panom ewidentnie się nudziło w pracy to podrzucili nas tam ;)
I w tym momencie właśnie zaczeliśmy żałować, że nie pojechaliśmy na Poznań. Ruch zerowy (noc z soboty na niedzielę przecież...). Zero jakiegokolwiek oświetlenia.
- w jakiej my dupie jesteśmy!
Kasia podsumowała :).
Ale to Polska. Po niecałej godzinie - z 10 aut w tym czasie przejechało - zatrzymała się... mleczarnia! Tak, taki beczkowóz wożący mleko ;). A w nim Pan, którego historie...
Za komuny to było! Siedzialo się w biurze, piło kawę, czytało gazetę i patrzyło tylko kiedy 15:00 a 2000pln się dostawało! Tak to było! I praca była! A nie.. ja teraz muszę zapierdalać!
A w ogóle to ja nie lubię nigdzie jeździć! Jak urlop mam to bym w domu siedział! Żona mnie wyrywa nad morze tylko... i co mi po tym! Spać w jakimś baraku 10 dni! Za 100zł na dobę i co, 10 dni i 1000zł nie ma! W jakimś baraku spać nad morzem... a co ja wody nie widział?! W domu wygodniej się wyśpię i pieniędzy tyle nie wydam!
Albo raz przyjechała rodzina z Francji... i im się Morskie Oko zobaczyć zachciało!
A Wy? Widzieliście Morskie Oko? Nie? To Wam opowiem.
No to mówię już dobra...pojechali my... i ja Wam mówię, nigdy w życiu więcej! Powiedzieli mi, że do Morskiego Oka to 2 km są! I co? Ja idę... idę... i coś daleko.. patrzę schodzi jakiś.. morda jakby Polak, to pytam: Na Morskie Oko to daleko? To mi odpowiada... „aaa daleko, ja schodzę już z godzinę”. I tak szliśmy... ja pierdolę!! 9 km pod górę!!!
To pytamy - a podobało się chociaż Panu Morskie Oko?
Eee tam, Morskie Oko jak Morskie Oko...taka tam górka, trochę wody na górze.. nic ciekawego.
Miał nas zabrać na wylot z Nowej Soli dalej do Wrocławia, gdzie podobno było jasno (lampy w sensie) i jakaś stacja benzynowa.
Ostatecznie wylądowaliśmy owszem na wylocie, ale równie ciemnym jak miejscówka pod Świebodzinem... a ruch dalej zerowy był :).
Na dodatek robiło się zimno, więc stwierdziliśmy, że aby nie przemarzać tu w środku nocy przejdziemy się i przy okazji może dojdziemy do jakiejś lampy...
Szliśmy tak szybkim marszem... dobre dwie godziny. Ciągle przez totalną ciemność wzdłuż ulicy, przez gęstą mgłę... ale za to przy bezchmurnym i bardzo czystym niebie z wyraźnymi gwiazdami :) Ja się zachwycałem widokiem gwiazd, opadającej mgły i pustki przez jaką idziemy, Kasia trochę się bała ale szliśmy sobie... aż w końcu po wspomnianych 2 godzinach spaceru zatrzymało się auto... podbiegliśmy. Jakiś łamany niezrozumiały język... i zabrali nas do Polkowic dwaj Wietnamczycy! Prowadzą w Polsce jakiś bar. Dodatkowo zaproponowali nam, że jeśli nie mamy gdzie spać to możemy u nich przenocować... trochę nam się spieszyło, więc nie skorzystaliśmy, ale to było bardzo miłe. Taki powiew w Polsce azjatyckiej gościnności, której tyle zasmakowaliśmy będąc w Iranie czy nawet w Turcji.
Na szczęście przy światłach już w Polkowicach ale dalej w zimnie łapaliśmy stopa i zatrzymał się człowiek, który jechał do Wołowa... to jest odbicie z drogi na Wrocław gdzie się kierowaliśmy bezpośrednio na Trzebnicę, do której dokładnie jechaliśmy...
Ryzykowne to było, bo na trasie z Wołowa do Trzebnicy złapać coś w nocy z soboty na niedzielę to wyzwanie :)
Okazało się jednak, że Polska to Polska i tutaj jak nie raz się przekonaliśmy gdzie i o której godzinie by się nie stało zawsze ktoś się zatrzyma... tak było też teraz. Co prawda postaliśmy trochę, bo auta przejeżdżały tak rzadko jak chyba nigdy dotąd, ale na 6:00 rano byliśmy już u Kasi w domu w Trzebnicy i zmęczeni po 24h bez snu i 2,5 miesiąca w podróży poszliśmy spać ;).
0 comments