Do Gruzji za 1$
Wszystko udało się zmieścić do końca tygodnia. Ja pojechałem jeszcze do Wrocławia załatwić kilka ostatnich spraw, a Kasia w piątek odebrała nasze irańskie wizy. Dostopowaliśmy się z dwóch różnych miejsc Polski do Pszczyny, a stamtąd już wspólnie dotarliśmy do Bielsko-Białej z niesamowitymi Kingą i Remikiem, których stąd pozdrawiamy:). Przejechaliśmy razem króciutki odcinek, a tak ciężko nam się było rozstać, jakbyśmy znali się o wiele, wiele dłużej... niesamowite! Oni pojechali do domu, a my zjedliśmy kolację i szczęśliwi, że po dwóch dniach przerwy znów jesteśmy razem poszliśmy spać w namiocie przy drodze na Cieszyn :). Rano odnaleźliśmy odpowiedni wjazd i miejsce do łapania stopa... i jak tak dojechaliśmy do Cieszyna, tak już jechaliśmy od granicy do granicy...
Z Cieszyna zabrał nas Pan, który jechał do Chorwacji... my oczywiście widzieliśmy się już nurkujących w błękitnej wodzie przy kamienistych plażach, ale jak się okazało Pan jechał do Puli i nam to tak nie do końca pasowało, więc ostatecznie uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie wysiąść na granicy austriacko-słoweńskiej, a po drodze zaprosił nas nawet na obiad. Na granicy spędziliśmy ok. 1,5h. Zagadaliśmy do Polskiego małżeństwa, które jechało w stronę Zagrzebia i z nimi dojechaliśmy do kolejnej, tym razem słoweńsko-chorwackiej granicy.
Ciężko było się stąd wydostać, bo wszyscy uparcie sunęli nad chorwackie morze z całym domem w bagażniku i na tylnim siedzeniu :). Po 3-4 godzinach, kiedy już rozkładaliśmy sobie karimatkę i śpiwór żeby spać na zmianę, Pan celnik (którego wcześniej pytaliśmy czy moglibyśmy sobie tu gdzieś może namiot rozbić) załatwił nam transport do stacji benzynowej 20km dalej, a jak się okazało, dwoma ciężarówkami (bo jechaliśmy w dwóch z tej samej firmy, osobno) dotarliśmy aż do granicy Chorwacko-Serbskiej.
Na granicy byliśmy z samego rana i postanowiliśmy, że tutaj będziemy już łapać tureckie ciężarówki. I udało się. Po godzinie zatrzymała się turecka ciężarówka. I jechaliśmy tak przez Serbię, ale niestety źle i średnio miło się z kierowcą jechało (nie będziemy wdawać się w szczegóły) i w końcu 20km przed granicą serbsko-bułgarską wysiedliśmy, gdy Pan zrobił kolejną godzinną pauzę po 20 minutach jazdy. Sporo przeszliśmy na piechotę nie mogąc znaleźć żadnej zatoczki :), myślę że ok 7km, ale na szczęście wracał z festiwalu w Nowym Sadzie do domu w Sofji młody chłopak, który był pierwszym kierowcą, z którym udało nam się porozmawiać po angielsku :) i podrzucił nas na granicę.
Na granicy serbsko-bułgarskiej z napisem Turkiye zatrzymała się dla nas pierwsza turecka ciężarówka wyjeżdżająca z parkingu :), w której pospaliśmy na zmianę, po drodze zostalismy znów zaproszeni na pyszny, turecki obiad i tak oto dotarliśmy na granicę bułgarsko-turecką.
Po wyjściu z ciężarówki, położyliśmy plecaki, żeby trochę się przepakować i pozbierać i w tym momencie zaczął rozmawiać z nami kierowca kolejnej...
- dokąd jedziecie?
- yy.. ee... do Erzurum
- oo... Erzurum
- a Pan dokąd jedzie?
- ja nie do Turcji, ja do Azerbejdżanu...
Zmieniliśmy plany. Mieliśmy co prawda pojechać do irackiego Kurdystanu, ale skoro Pan jedzie Azerbejdżanu przez Gruzję... to czemu nie? I tak zaczęła się nasza 3-dniowa podróż przez Turcję.
Znaliśmy tylko kilka wspólnym niemieckich słów, ale okazało się, że to oraz gestykulacja wystarczyły żeby stworzyć wspólnie mini-słownik polsko-turecki :). Powoli, ale przyjemnie brnęliśmy przez Turcję.
Postój - czaj, postój - czaj, jemek (jedzenie), postój - czaj... zostaliśmy z resztą przeszkoleni przez tureckich kierowców jak dokładnie parzyć ich czaj.
- dusz?
- ...?
- gestykulując, że chodzi o prysznic...
- aaa, jasne dusz bardzo chętnie! :)
Po tym, jak Pan kierowca musiał wstąpić na pocztę (post), pyta Kasi piszącej w zeszycie...
- i co Ty tam piszesz? petrol, dusz, post, petrol, czaj, petrol...?
Nas wciskał na łóżko, sam spał na podłodze. I za nic nie dało się zamienić. Raz tylko nas wcisnął na granicy turecko-gruzińskiej do pilnowania kiedy się kolejka rusza, żeby go budzić, aby mógł podjechać. Ale sam się zrywał na każde przejeżdżające auto jakby w ogóle nie spał :).
- jemek?... nie chcecie? no jak to, nic nie jecie?! melon? arbuz? jabłko? brzoskwinia? gruszka? banan? gazi? jajko sadzone? oliwki? no co Wy nic nie jecie?
A jedliśmy na okrągło, że po prostu więcej nie mogliśmy. Kiedy Kasia zastanawiała się z czystej ciekawości co sprzedają na poboczu, zatrzymał się i kupił kilogram orzechów laskowych :). A kilka postojów dalej zrobił tosty.
- family (pokazując na nas), I Papa, you kids.
I tak rozstaliśmy się w Tbilisi, do którego dotarliśmy wieczorem, ale jeszcze noc spędzilismy na postoju w ciężarówce.
- macie tutaj mój numer, jak będę wracał z Azerbejdżanu możecie jechać ze mną do Erzurum, stamtąd już tylko 150km do Iranu. A kiedy wracacie z Indii? Może akurat będę jechał do Europy. Zadzwońcie jak będziecie wracać...
Z Cieszyna zabrał nas Pan, który jechał do Chorwacji... my oczywiście widzieliśmy się już nurkujących w błękitnej wodzie przy kamienistych plażach, ale jak się okazało Pan jechał do Puli i nam to tak nie do końca pasowało, więc ostatecznie uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie wysiąść na granicy austriacko-słoweńskiej, a po drodze zaprosił nas nawet na obiad. Na granicy spędziliśmy ok. 1,5h. Zagadaliśmy do Polskiego małżeństwa, które jechało w stronę Zagrzebia i z nimi dojechaliśmy do kolejnej, tym razem słoweńsko-chorwackiej granicy.
Ciężko było się stąd wydostać, bo wszyscy uparcie sunęli nad chorwackie morze z całym domem w bagażniku i na tylnim siedzeniu :). Po 3-4 godzinach, kiedy już rozkładaliśmy sobie karimatkę i śpiwór żeby spać na zmianę, Pan celnik (którego wcześniej pytaliśmy czy moglibyśmy sobie tu gdzieś może namiot rozbić) załatwił nam transport do stacji benzynowej 20km dalej, a jak się okazało, dwoma ciężarówkami (bo jechaliśmy w dwóch z tej samej firmy, osobno) dotarliśmy aż do granicy Chorwacko-Serbskiej.
Na granicy byliśmy z samego rana i postanowiliśmy, że tutaj będziemy już łapać tureckie ciężarówki. I udało się. Po godzinie zatrzymała się turecka ciężarówka. I jechaliśmy tak przez Serbię, ale niestety źle i średnio miło się z kierowcą jechało (nie będziemy wdawać się w szczegóły) i w końcu 20km przed granicą serbsko-bułgarską wysiedliśmy, gdy Pan zrobił kolejną godzinną pauzę po 20 minutach jazdy. Sporo przeszliśmy na piechotę nie mogąc znaleźć żadnej zatoczki :), myślę że ok 7km, ale na szczęście wracał z festiwalu w Nowym Sadzie do domu w Sofji młody chłopak, który był pierwszym kierowcą, z którym udało nam się porozmawiać po angielsku :) i podrzucił nas na granicę.
Na granicy serbsko-bułgarskiej z napisem Turkiye zatrzymała się dla nas pierwsza turecka ciężarówka wyjeżdżająca z parkingu :), w której pospaliśmy na zmianę, po drodze zostalismy znów zaproszeni na pyszny, turecki obiad i tak oto dotarliśmy na granicę bułgarsko-turecką.
Po wyjściu z ciężarówki, położyliśmy plecaki, żeby trochę się przepakować i pozbierać i w tym momencie zaczął rozmawiać z nami kierowca kolejnej...
- dokąd jedziecie?
- yy.. ee... do Erzurum
- oo... Erzurum
- a Pan dokąd jedzie?
- ja nie do Turcji, ja do Azerbejdżanu...
Zmieniliśmy plany. Mieliśmy co prawda pojechać do irackiego Kurdystanu, ale skoro Pan jedzie Azerbejdżanu przez Gruzję... to czemu nie? I tak zaczęła się nasza 3-dniowa podróż przez Turcję.
Znaliśmy tylko kilka wspólnym niemieckich słów, ale okazało się, że to oraz gestykulacja wystarczyły żeby stworzyć wspólnie mini-słownik polsko-turecki :). Powoli, ale przyjemnie brnęliśmy przez Turcję.
Postój - czaj, postój - czaj, jemek (jedzenie), postój - czaj... zostaliśmy z resztą przeszkoleni przez tureckich kierowców jak dokładnie parzyć ich czaj.
- dusz?
- ...?
- gestykulując, że chodzi o prysznic...
- aaa, jasne dusz bardzo chętnie! :)
Po tym, jak Pan kierowca musiał wstąpić na pocztę (post), pyta Kasi piszącej w zeszycie...
- i co Ty tam piszesz? petrol, dusz, post, petrol, czaj, petrol...?
Nas wciskał na łóżko, sam spał na podłodze. I za nic nie dało się zamienić. Raz tylko nas wcisnął na granicy turecko-gruzińskiej do pilnowania kiedy się kolejka rusza, żeby go budzić, aby mógł podjechać. Ale sam się zrywał na każde przejeżdżające auto jakby w ogóle nie spał :).
- jemek?... nie chcecie? no jak to, nic nie jecie?! melon? arbuz? jabłko? brzoskwinia? gruszka? banan? gazi? jajko sadzone? oliwki? no co Wy nic nie jecie?
A jedliśmy na okrągło, że po prostu więcej nie mogliśmy. Kiedy Kasia zastanawiała się z czystej ciekawości co sprzedają na poboczu, zatrzymał się i kupił kilogram orzechów laskowych :). A kilka postojów dalej zrobił tosty.
- family (pokazując na nas), I Papa, you kids.
I tak rozstaliśmy się w Tbilisi, do którego dotarliśmy wieczorem, ale jeszcze noc spędzilismy na postoju w ciężarówce.
- macie tutaj mój numer, jak będę wracał z Azerbejdżanu możecie jechać ze mną do Erzurum, stamtąd już tylko 150km do Iranu. A kiedy wracacie z Indii? Może akurat będę jechał do Europy. Zadzwońcie jak będziecie wracać...
A najlepsze, że co jakiś czas jeździ do Wrocławia do fabryki czekolady, 5km od naszego domu... :)
Tak minęły nam z Panem 3 dni drogi (1900km), a w sumie podróż z Polski do Tbilisi zajęła nam 5 dni (ok 3800km) podczas której wydaliśmy... 1$ - na wodę, na granicy bułgarsko-tureckiej, czekając na naszego kierowcę do Gruzji.
Teraz jesteśmy w Tbilisi, drugi już dzień, choć wczoraj nie za wiele zdążyliśmy zrobić, poza znalezieniem hosta. Mieszkamy u miłej Pani, która również podróżuje, więc mamy o czym rozmawiać :). Niestety w drodze przez Turcję zepsuł nam się aparat, który służył do kręcenia filmów i spróbujemy się zaopatrzyć tutaj w jakiś zastępczy. Taki mało spodziewany wydatek, nadszarpujący nasz budżet, ale bez filmów nie chcemy dalej jechać. Zostaniemy tutaj jeszcze jutro, a po jutrze będziemy się ruszać prawdopodobnie w stronę Kazbegi. Więcej zdjęć postaramy się dodać jak znajdziemy lepsze połączenie. No... to do następnego internetu! :)
Tak minęły nam z Panem 3 dni drogi (1900km), a w sumie podróż z Polski do Tbilisi zajęła nam 5 dni (ok 3800km) podczas której wydaliśmy... 1$ - na wodę, na granicy bułgarsko-tureckiej, czekając na naszego kierowcę do Gruzji.
Teraz jesteśmy w Tbilisi, drugi już dzień, choć wczoraj nie za wiele zdążyliśmy zrobić, poza znalezieniem hosta. Mieszkamy u miłej Pani, która również podróżuje, więc mamy o czym rozmawiać :). Niestety w drodze przez Turcję zepsuł nam się aparat, który służył do kręcenia filmów i spróbujemy się zaopatrzyć tutaj w jakiś zastępczy. Taki mało spodziewany wydatek, nadszarpujący nasz budżet, ale bez filmów nie chcemy dalej jechać. Zostaniemy tutaj jeszcze jutro, a po jutrze będziemy się ruszać prawdopodobnie w stronę Kazbegi. Więcej zdjęć postaramy się dodać jak znajdziemy lepsze połączenie. No... to do następnego internetu! :)
1 comments
Cieszymy sie,ze juz tak daleko dojechaliscie i dobrze sie wszystko uklada. Nie moglismy sie doczekac informacji na blogu. Stolik swietny, rewelacyjny, serweta jeszcze lepsza.
ReplyDeletePozdrawiamy z Trzebnicy. Mama i tata.