Szukam Indii
24 września. Pada deszcz, a my gdzieś między Istambułem, a Edirne zbliżamy się do bułgarskiej granicy. A ja... widzę nas. Jedziemy z naprzeciwka. Świeci słońce, śmiejemy się. Ekrem uczy nas pierwszych tureckich słów, z których później zrobimy słownik, Uber kręci filmy naszym aparatem i szalejąc rozgniata stopą teczkę Huseina. Jedziemy to Tbilisi. I tyle jeszcze przed nami. I sami nie przypuszczaliśmy, że aż tyle się wydarzy...
Wróciliśmy. Jesteśmy w domu. Budzę się. Robię indyjską herbatę z mlekiem, przyprawiam masalą. Banany smakują jak woda, o dobrym mango mogę tylko pomarzyć. Mleko z worka nastawiamy na zsiadłe, próbujemy zrobić lassi. Za 2-3 dni powinno być gotowe. Robimy Dal z ryżem, pieczemy chapati.
Zakładam ciuchy przywiezione z Indii, wychodzę na ulicę. I pusto jakoś, nie ma śmieci - co wcale, a wcale nie oznacza, że jest czysto. Ludzie pędzą, nie ma krów na skrzyżowaniach, nia ma słońca, potu, krzyku. Ludzie się nie uśmiechają, nie targują, na koniec ulicy nie podjadę rykszą. Ulice są szare i chłodne. Bezbarwne, zupełnie wyczyszczone z kolorów.
W indyjskiej restauracji na obrazku widnieje Thali. Tylko czemu nazywa się "Special Lunch", a Dal "zupą szefa kuchni"?
I czemu wciąż jestem tam?
I niby wróciliśmy do domu, a ja go wokół szukam?
Szukam Indii...
0 comments