Bangkok znowu :)
Wysiedliśmy z pociągu i… jazda! Jazda rowerem przez Bangkok to niemała przygoda, nawet jeśli ma się do przejechania przez miasto tylko 10km. Ale jakoś wyjątkowo dobrze odnajdowaliśmy się manewrując między milionami samochodów po pięciopasmowej drodze… zupełnie szczerze to czuliśmy się jak w domu :).
Nie mogliśmy znaleźć miejsca w którym mieszkaliśmy ostatnio. Jeździliśmy w kółko, wjeżdżaliśmy w ślepe uliczki, aż w końcu cofnęliśmy się do miejsca przy główne drodze, w którym zawsze zaczynaliśmy powrót do domu i jechaliśmy dokładnie tymi uliczkami co kiedyś. Gdy dojechaliśmy pod budynek, okazało się, że już pod nim dzisiaj byliśmy kilka razy, tylko, że przez dwa miesiące, przez które nas tu ne było… zdążyli go przemalować z niebieskiego na brązowy!
Wieczorem przyszła nas jeszcze odwiedzić Kob z córkami, Odd i Nawin. Trochę się naopowiadaliśmy ;). Wieczorem wpadliśmy na pomysł skonstruowania swojej własnej klimatyzacji – wymyśliliśmy, że zamrozimy dwie butelki wody i postawimy przed wiatrak. Problem był tylko taki, że nie zdążyły zamarznąć :). Ale przy otwartym oknie dało się jakoś spać.
Z samego rana obudził nas Koreańczyk, który też tu miał mieszkać przez kilka dni i z tego też względu przenieśliśmy się tego dnia do Kob. Nie mieliśmy nic przeciwko… Kob z rodziną mieszka w wieżowcu, w którym na czwartym piętrze mają a otwarty basen, ma też klimatyzację więc spanie staje się 3 razy łatwiejsze :). Koreańczyk rowerem przejechał z Kuala Lumpur do Bangkoku, a teraz tak jak my, z Bangkoku leci do domu.
Wieczorem z Kob, Oddem i ich córkami, Nawinem i Koreańczykiem wybraliśmy się na kolację. Ale nam będzie brakować tajskiego jedzenia… Tajlandii w ogóle…
Większość z trzech dni w stolicy, z różnych względów spędziliśmy w największych na świecie centrach handlowych :P. Plus był tego taki, że nie musieliśmy być duszonymi bakłażanami :). W jednym z owych poszliśmy do Shabushi, które okazało się jednym z najciekawszych miejsc w jakich jedliśmy! Za 35zł od osoby, przez 75 minut można jeść do woli z sushi bufetu, a rodzajów sushi nie ma końca! Do tegu jest coś, co nazywa się shabu-shabu – w stoliku każdy posiada swój garnek na palniku z zupą, do której może wrzucać rzeczy z dziesiątek talerzyków, które jeżdżą na taśmie przed. Cudo! Są też owoce, nielimitowane lody i soki (m.in. z guawy!). Nie musimy chyba pisać, w jakim stanie wyszliśmy :P.
Ostatniego dnia poprosilismy Kob, czy pomogłaby nam zadzwonić po taksówkę, która była by w stanie zatargać na lotnisko nasze wszystkie bagaże, włącznie z rowerami. Nie wiemy ile oni mają samchodów, ale w końcu wyszło na to, że to oni nas zawieźli na lotnisko, już trzecim samochodem, który widzieliśmy w ich posiadaniu :P. Zostaliśmy jeszcze obdarowani przez Kob własnoręcznie uszytymi przez nią rzeczami, w tym czapką - oj przyda się w Europie! –, my ich obdarowaliśmy tym co mieliśmy z Polski i smutno jakoś było się żegnać. Z nimi, z Tajlandią…
7 godzin z Bangkoku do Doha, 7 godzin na lotnisku, 7 godzin z Doha i… Londyn!
2 comments
poczułam się jakbym sama właśnie wracała z podróży do domu...
ReplyDeleteMega blog, inspirujecie;)
Hej Broszka!
ReplyDeleteTo miłe, że ktoś czasem na nas wpadnie! Wielkie dzięki za miły komentarz:)