Harmony Clean Flat Responsive WordPress Blog Theme

I wish you were here

10:52 Kasia i Przemo 1 Comments Category : ,


Szczerze to już mieliśmy dość Laosu. I kto mówił, że Laos to tysiąc uśmiechów, a Tajlandia niezbyt? W Laosie jak się do kogoś uśmiechniesz to nie wie o co chodzi, bardziej jakby ufo zobaczył, zero szans na odwzajemnienie. A spróbuj coś załatwić albo się czegoś w Laosie dowiedzieć... ZERO chęci pomocy, choćby minimalnej chęci zrozumienia o co ci chodzi. Jedzenie jest takie, że przez większość Laosu nie jedliśmy nic (Kasi to nawet wyszło na dobre :D), a jak już jedliśmy to się skończyło antybiotykiem na zatrucie. Do tego drogo jest strasznie, a to już zupełnie nie dla nas. Ach - jak umierasz z pragnienia i chcesz kupić wodę, to 70-letnia babcia, próbuje Cię okantować o 50% ceny. Jedynie góry były ładne... i wodospady przy Luang Prabang :). Ale to chyba było za mało, bo tak właśnie wyszło, że jak przejechaliśmy góry i zrobiło się na tyle płasko, że bez uszczerbku na honorze mogliśmy kawałek trasy przejechać nie-na-rowerach to wskoczyliśmy do pickupa w stronę Vientiane, żeby jak najszybciej stąd wyjechać.
A Vientiane to osobna historia... przyjechaliśmy późno, wszystko pozajmowane albo w ekskluzywnych Europejskich cenach (w dolarach, bo przecież w kipach to by zer na kalkulatorze nie starczyło). Najtańszy hotel jaki znaleźliśmy kosztował 8 euro i na jednej ścianie miał potwory co wyglądały jak małe pijawki (spsikaliśmy je sprayem na muchy i komary), a na drugiej wiatrak, który chodził jak helikopter (tak głośno). W łazience były jeszcze dwa mydła po poprzednich lokatorach, z kibla nie schodziła woda (spod prysznica z resztą też), pościel miała dziwnie żółty odcień, ale o dziwo! jak na Vientiane ! było okno... na inne pomieszczenie.
Wyspaliśmy się oczywiście super, z samego rana pobiegliśmy porobić zdjęcia (sobie do wizy) i pojechaliśmy do tajskiej ambasady. Nie lubimy się nie wysypiać, więc po poprzedniej nocy postanowiliśmy wziąć sprawę w swoje ręce. I udało się! Zaledwie kilka kilometrów od centrum udało się nam znaleźć coś co spełniało nasze oczekiwania:

- pokój był czysty
- bez robaków i bez wiatraka
- i klimatyzowany!
- miał internet!! (wolny i w niektórych porach dnia nie działał, no ale był)
- z ogrodem i basenem!!!

I to wszystko za szalone 4 euro więcej niż poprzedniej nocy! :) To był zdecydowanie highlight naszej wizyty w Vientiane (zaraz obok soku z passion fruita i znalezienia kliniki, w której zrobili mi badanie krwi na dur brzuszny). Sporo czasu spędziliśmy zatem pluskając się w wodzie (uważając by się jej nie napić) i skacząc na bombę. Ach, Vientiane okazało się miejscem, gdzie jednak w Laosie można znaleźć dobre, wegetariańskie jedzenie. Indyjskie i Wietnamskie...
Nadszedł długo wyczekiwany dzień (podczas ciężkich podjazdów pod laotańskie góry recytowaliśmy rzeczy, które będziemy jeść i pić jak przyjedziemy z powrotem do Tajlandii) powrotu to Tajlandii. Drogę do granicy jechaliśmy na czuja, bo przez 25km, które trzeba przejechać z Vientiane nie było ani jednego znaku, a pytani ludzie na czternaście sposobów o kierunek w stronę granicy, w swoim zwyczaju ograniczyli się do patrzenia na nas jak na ufo. Na granicy nikt nic nie wiedział (czemu nas to nie dziwi), my też nie. Poprosiliśmy się o pieczątki wyjazdowe w okienku "private car departure" (czy coś w tym rodzaju), a później ktoś nas pokierował drogą, przed którą stał znak 'zakaz wjazdu rowerów'.
I znów w domu! Z wrażenia przejechaliśmy jednym ciągiem prawie 130km, przez które:

- nikt nie chciał nas oszukać
- ludzie się szeroko do nas uśmiechali
- nieproszeni o pomoc przechodnie pomagali nam kupić kawę
- piliśmy kawę lepszą niż w Laosie (!)
- nie zatruliśmy się
- ludzie starali się zrozumieć, gdy o coś ich pytaliśmy

A na koniec dnia znaleźliśmy mały hotelik, ekstremalnie czysty (!) i klimatyzowany. Cena wynosiła ponad 8 euro, ale Pan z wielkim uśmiechem zgodził się po chwili targowania na 5. Chyba pomogły nam w tym nasze spalone dzisiejszym słońcem twarze i ręce, zakurzone ciuchy, nie najczystsze sakwy i brudne po deszczu i błocie w laotańskich górach rowery. Ach, czy wspominaliśmy, że 2 dni przed ulewą i błotem w górach umyliśmy jedyny raz podczas tego wyjazdu rowery? Mamy tylko nadzieję, że nie wyglądamy jakoś tragicznie współczująco, bo Pan od razu po tym jak stargowaliśmy pokój i wzięliśmy klucz pobiegł przynieść nam 2 butelki zimnej wody... :) Czy moglibyśmy sobie wymarzyć lepszy pierwszy dzień po powrocie do Tajlandii?
Żeby było zabawniej, jedyny kanał po angielsku w telewizorze pokazywał zdjęcia z Tajlandii i opisywał jaka to Tajlandia nie jest cudowna;), z reklamą co 5 minut, której zdanie przewodnie brzmiało - "I wish you were here".

RELATED POSTS

1 comments

  1. Cudownie !!! Cieszymy się, że wróciliście do Tajlandii, bo tutaj czujecie się lepiej. Buziaczki dla Was , od Karolci też.

    ReplyDelete