Z głową w chmurach
W środę, ledwo podnieśliślmy się z łóżka i zlani potem, chwiejnym krokiem na tabletkach przeciwgorączkowych wyczłapaliśmy się z hotelu. Szybko wskoczyliśmy na rykszę i za 30 rupii dojechaliśmy na dworzec autobusowy. Znaleźliśmy z pomocą kilku ludzi nasz peron (24) i pacnęliśmy się na ławkę obok - jak się okazało po chwili z nimi rozmowy - Południowych Koreańczyków. Autobus do Dharamsali miał zjawić się za godzinę, podczas której zeszło się jeszcze kilkunastu białych i 3 razy tyle kolejnych Koreańczyków, z których każdy jeden mieszkał w tym samym hotelu co my. Chętnych do autobusu wyglądało na więcej, iż byłby w stanie pomieścić autobus, więc stwierdziliśmy, że ja się zajmę plecakami, a Kasia zwinnie bez plecaków zajmie nam miejsca. Gdy autobus zaczął podjeżdżać, wcisnąć się chcieli do niego wszyscy na raz, aż się zblokowało i przez chwilę nie mógł wejść nikt :), ale Kasia dostała się do środka, a na dodatek spontanicznie wrzuciliśmy bagaże przez okno, żeby i dla nich nie zabrakło miejsca, a ja później tylko wszedłem i spokojnie sobie usiadłem na zajętym miejscu. Wyglądało to mniej więcej tak jak zajmowanie miejsc w polskich pociągach za starych czasów :), a my ze swoimi spontanicznymi pomysłami, mimo iż pierwszy raz w Indiach autobusem wyglądaliśmy chyba na najbardziej zorganizowanych, a zupełnie tak nie było :).
Autobusy to miał być folklor, kury pod siedzeniami, lokalni ludzie, muzyka... a jechaliśmy autobusem, którego pasażerowie składali się w 3/4 z Koreańczyków, 1/4 białych, hinduskiego kierowcy, konduktora oraz 4 lokalnych ludzi, którzy wymieniali się co wioskę...
Droga była dramatyczna, bo do Dharamsali jechać mieliśmy 6 godzin (12-18), a jechaliśmy 9 i to z opóźnieniem (13-22:00). Całą drogę miałem gorączkę, więc z tego punktu widzenia folklor indyjskiej drogi staje się chwilami nie do zniesienia. Jak kierowca używa klaksonu mijając każdy pojazd, każdego człowieka na poboczu, zamiast kierunkowskazu, albo gdy wyprzedza przez zakrętem żeby ewentualne auto z naprzeciwka słyszało, że jedzie (!), a klakson w środku głośniejszy jest niż na zewnątrz to ma się ochotę podejść i autentycznie strzelić kierowcę w łeb. A naprawdę źle się robi, kiedy kierowca sam nie wie dokąd jedzie i zamiast w prawo, skręca w lewo. Dopiero po chwili uświadomiony przez osobę trzecią zawraca, by za chwilę pojechać drogą dla aut nieco niższych od autobusu, przywala dachem (na szczęście zwolnił do 5km/h) w blaszaną bramę (miernik wysokości przed wjazdem do tunelu) i znów zawraca, a Ty akurat masz gorączkę, to...
Ale dojechaliśmy w końcu do Dharamsali, przez lokalne wioski, miasteczka, piękne zielone widoki i ogromne krzaczory oficjalnie nielegalnej w Indiach marihuany.
Szczerze mówiąc po wyjściu z autobusu ledwo stałem na nogach, ale zgadaliśmy się z parą Koreańczyków i wzięliśmy dzieloną taksówkę do Mcleod Ganj (4km skrótem taksówkowym, 500m wyżej niż Dharamsala, czyli ok. 1700m n.p.m.), bo jedyna była to opcja dojazdu o tej godzinie do wioski, sporo wydaje się nam przepłacając, bo zapłaciliśmy w sumie z Koreańczykami 200rs (w LP jest napisane, że 130).
Wysiedliśmy w Mcleod Ganj i weszliśmy do pierwszego spotkanego hotelu pół godziny przed zamknięciem. Na szczęście okazało się, że jest wolny pokój, bez łazienki i to za 100rs (2$). Wychodzi po dolara za osobę :). Czysty, prosty, schludny. Jak za stówkę to rewelacja. Ostatkiem sił położyliśmy się, wziąłem jeszcze dwa paracetamole... i od tego momentu jest już tylko lepiej :).
Zdecydowaliśmy, że Kasia z samego rana pójdzie szukać apteki z czymś na gardło, bo po stanie gardła i prawie już niemożliwości mówienia zdiagnozowałem sobie anginę. Amrisatr - pot, wiatrak, pot, wiatrak... proszę bardzo. W ulewnym deszczu znalazła tylko tabletki (cukierki) na kaszel, przemaczając 3/4 swoich ciuchów i podobno nieprzemakalną kurtkę (suszą się do dzisiaj!). Później znalazła aptekę, w której u wyjątkowo - jak na Indie - kompetentnego Pana udało się kupić antybiotyki na anginę (tak, w Indiach można sobie kupić antybiotyki bez żadnej recepty) za 200rs. Innego hotelu nie znaleźliśmy do dzisiaj, bo wszystkie są albo za drogie, albo nie ma wolnych miejsc. Ten też jest przyjemny, ale nie ma w pokoju kontaktu, więc nie możemy sobie nic naładować, a w 20 stopniach miły byłby również jakiś ciepły prysznic, a tu jest tylko zimna woda. Tyle, że cena 350rs trochę nas przerasta, a i tak jak się okazuje za 500rs to się tutaj na codzień poprostu nie da i spływa nam więcej... więc nie wiemy jak to później będzie :).
Stwierdziłem, że czas się wyleczyć i pierwszy dzień w Mcleod Ganj przeleżałem cały w łóżku, a Kasia się mną opiekowała :), tj. szukała innych hoteli, przynosiła obiad, jogurt na osłonę przez antybiotykami, grała ze mną w państwa miasta żebym się nie nudził :D i w ogóle najlepsza żona na świecie :). Drugiego dnia popołudniu dałem wyciągnąć się na internet i herbatę, ale że w kawiarni był full, poszliśmy na spacer po miasteczku, a na herbatę wstąpiliśmy w drodze powrotnej. Od wejścia ktoś nam się wyraźnie przyglądał, a po chwili okazało się, że są to dwie polki... tak zaczęliśmy rozmawiać, że po chwili się do nich przysiedliśmy i rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy... :). Okazały się tak fajne, że później poszliśmy jeszcze do innej kawiarni na kawę, pospacerowaliśmy, poznaliśmy oprócz Marty i Gosi, Marka, który również z nimi podróżuje i umówiliśmy się, że spotkamy się kolejnego dnia rano.
Tak też się stało i spędziliśmy wczoraj razem cały dzień. Strasznie się cieszymy z tego spotkania, bo strasznie niesamowici są to ludzie i bardzo fajnie spędza nam się razem tutaj czas. A Mcleod Ganj jest niesamowite! Po pierwsze ma niesamowity klimat, bo żyje się tutaj... w chmurach. Jesteśmy na wysokości chmur i niesamowitej magii nadają całemu temu tybetańskiemu miejscu. Jest pochmurno, więc widoczność chwilami sięga kilkunastu metrów, ale ma to swój urok. W całym mieście są ciuchy, o jakich właśnie marzyliśmy jadąc do Indii... i wiecie co? Na każdym z tych ciuchów jest metka... "made in Nepal" :). Tylko ceny za te ciuchy i pamiątki mają trochę nietego, ale to może w Nepalu w takim razie. Dziś znów spędzimy dzień z poznanymi Polakami :), a od jutra będziemy eksplorować okolice Mcleod Ganj. Narazie nie mamy w planach stąd wyjeżdżać, bo na myśl o temperaturze w "prawdziwych Indiach" przewraca nam się w żołądkach... poza tym tutaj jest czysto i nie śmierdzi ;).
Przepraszamy za jakość zdjęć, ale są pomniejszane i kompresowane w paincie, żeby jakkolwiek dało się je wrzucić.
2 comments
Zdjecia piekne, szczegolnie z widokiem gor. Mam nadzieje, ze juz wkrotce podobne ujrzymy sami.
ReplyDeletePozdrawiamy Mama, Tata i Karolcia
W trzebnickiej Nowej Gazecie byl o was reportaz na dwie strony ze zdjeciami.Sledze wasza podroz na biezaco.
ReplyDeleteMarian - sasiad z ulicy Nowej w Trzebnicy.